Witajcie! Leże sobie na Bielanach w oczekiwaniu na amputację i wreszcie mam trochę
czasu, żeby przyjrzeć się zdjęciom i napisać parę słów. Ogólnie rzecz biorąc, gdy
podsumowuję tegoroczny wyjazd, na wstępie chciałbym napisać, że była to
najbardziej zjawiskowa, niezwykła, straszna i piękna wyprawa w góry, jaką
kiedykolwiek przeżyłem. Jak widać jest w tej refleksji również paradoks, bo
jakże coś może być jednocześnie straszne i piękne, ale to temat osobny, do
którego pewnie jeszcze wrócę. Od paradoksów w moich górach się roi, a może to
tylko w mojej głowie, w moim postrzeganiu rzeczywistości, to ja jestem stwórcą
tych zjawisk, to ja je prowokuję, powołuję do życia. No dobrze, biorę się w
garść i zanim całkowicie odlecę w tematy filozoficzne, postaram się krótko
opisać etap początkowy tegorocznej akcji.
Do Pakistanu pojechałem dużo wcześniej, nim zaczęła się
zima. Najpierw zamierzałem się udać pod Nanga Parbat na stronę Rupal. Po
pierwsze: żeby sprawdzić czy Lokalna społeczność z Lattabo, która rok wcześniej
ratowała dwie ofiary lawiny, dostała ustalone wynagrodzenie, które miało zostać
wypłacone z ubezpieczenia. Po drugie: spędzić mieszkańcami Lattabo trochę czasu,
by nie poczuli się urażeni, że będąc w Pakistanie nie odwiedziłem starych
przyjaciół, a po trzecie: przy tej okazji połazić w samotności, złapać
aklimatyzację, oswoić się na nowo z przyrodą, otoczeniem, a jeśli będzie opcja
to liznąć też trochę wysokości zanim przeniosę się na stronę Diamir.
Szybko jednak z
mieszkańcami Lattabo i Tharashing ustaliłem, że sprawę wyjaśnimy, a że znamy
się dobrze, oni mi zaufali. Miesiąc po stronie Rupal minął jak z bicza
strzelił. Pogoda wprawdzie nie rozpieszczała powyżej 5+, ale w samym Lattabo było bardzo domowo, przytulnie
i zabawnie. Z Jam Shiatem robiliśmy wywar z Arraku, parzyliśmy mountain czaj i dużo, dużo
rozmawialiśmy o górach. Zdjęcia z tego okresu znajdują się w poprzednim
albumie. Pod koniec pobytu w Lattabo, dotarł do mnie esemes od Elisabeth z
pytaniem, czy może się zemną wspinać. Nie ukrywam - byłem zaskoczony, bo Eliza
w pierwszej wersji miała się wspinać z Daniele Nardi, a ja miałem własny pomysł
na drogę Messnerowie-Eisendle-Tomaseth. W kolejnych newsach dowiedziałem się, że dlatego Eli
wpadła na pomysł skontaktowania się ze mną, ponieważ Daniele w ostatnich dniach
przed wylotem oznajmił, że nie może wylecieć w ustalonym terminie i że spóźni
się dwa tygodnie. Dla mnie spóźnienie się dwa tygodnie na Nange oznaczało
ryzyko, że szansa wejścia na szczyt opóźni się o kolejny rok. A że znam dosyć
dobrze powtarzającą się w zimie aurę i śledze ją już 5 lat, uznałem czekanie na
Nardiego za kompletny absurd, samo spóźnienie za infantylną nieodpowiedzialność.
Rozumiałem też oburzenie Eli, kiedy Daniele stawiając ja przed tak dziwnym
faktem, skłaniał nieuczciwie do oczekiwania na niego w hotelu w Islamabadzie.
Zgodnie z planem zjawiłem się 20go w Chilas, gdzie zatrzymałem się w hotelu z
zamiarem czekania na Eli. Ona szybko dotarła i jak później się okazało, jej
sposób działania bardzo mi się spodobał. Gdy dotarliśmy do BC na Diamirze nie
zostawaliśmy tam zbyt długo. Dosłownie jeden dzień i ruszyliśmy założyć
jedynkę. Kolejnego dnia poszliśmy na rekonesans i złapać wysokość na wybraną
przeze mnie trasę. W ramach rekonesansu dotarliśmy do tzw. zakrętu skąd można
było zobaczyć, w jakiej kondycji jest dalsza część drogi. Tego roku góra była
bardzo wysuszona, aczkolwiek kuluar Kingshofera wydawał mi się być przykryty
ładnym firnem, a lodu na nim było dużo mniej niż pamiętam z poprzednich dwóch
prób. Wręcz kusiło mnie, żeby spróbować na klasycznej drodze. Ale droga, którą
wcześniej wybraliśmy była niezwykle kusząca. Choćby z tego względu, że
niezakończona. Powyżej 7k czekają nas zatem dziewicze rewiry. Niestety już w
trakcie przecierania lodowca morale siadały niezwykle szybko. Formacje na które
natrafiliśmy paradoksalnie były, nadzwyczaj piękne i zarazem koszmarne. Wolno
łapaliśmy wysokość, nieadekwatnie do opadającego zapału. Aż w końcu
zdecydowaliśmy się na odwrót, a to po tym jak na zakręcie okazało się, że
przejście jest niesamowicie długie, a wyjście w ścianę rozpoczyna się
nachylonym na 60s szarym, lodowym, długim garbem. Kompletnie otumanieni,
zrezygnowani, ale niezałamani zeszliśmy szybkim tempem do C1. Tam przyjrzeliśmy
się raz jeszcze drodze Mesnera na głównej ścianie Diamir. Po krótkiej naradzie
stwierdzamy jednoznacznie, że warto spróbować. Droga wprawdzie jest ogromnie
niebezpieczna przez lodowe lawiny, natomiast prawa strona do wysokości około
5900 wyglądała stosunkowo bezpiecznie, tam krótki kuluar, który prowadzi na
łatwe pola śnieżne a za nim kopuła szczytowa. Z dołu wyglądało to bardzo
realnie. Decyzja zatem szybka. Schodzimy na dół Dwa dni odpoczynku i wracamy
spróbować na wariancie B.