sobota, 10 stycznia 2009

Logan Yukon Canada 2008 Free Tybet









Pare zdjec z wyjazdu na Logana Free Tbet ekspadycja yukon terytorium. a ......... szkoda gadac .....wiecej fotek wygoogluj pod haslem free tybet expedition albo mount logan 2008 glowny sponsor www.wi-tech.pl







Free Tibet Expedition 2008 from mrufkaz on Vimeo.

Pare dni minelo od powrotu z
Alaski i okazlo sie ze wraz Klonosem wyroznili nas kolosem.

Skonczylo sie .
Kolos za Wyczyn Roku 2008
Cuz? wielkie dzieki.
Ps. Ten Kolos nawet podobny jest do Marka troche













sponsoring








Relacja

ALASKA





230 kilometrów wędrówki. Na trasie kilka lodowców i najwyższy szczyt Kanady − Mount Logan. Największa trudność: trawers bez użycia samolotu, co w trudnym terenie niedostępnej Alaski jest nie lada wyzwaniem. Do tej pory Polacy go nie podjęli.

Program ekspedycji „Wolny Tybet" jest bardzo ambitny. To przejście z Jakutat na Alasce, przez lodowce: Malaspina, Seward, oraz Hubbard pod wschodnie ramię Mount Logan (5950 m n.p.m.). Zdobycie wierzchołka głównego najwyższej góry Kanady to główny cel naszej wyprawy. Ale to nie koniec wyzwania, bo przed nami zejście drogą pierwszych zdobywców King Trench i przejście lodowców Ogilvie i Logan, które z kolei ma zaprowadzić nas do miejsca, gdzie rozpoczyna swój bieg rzeka Chitina. Stamtąd czeka nas powrót do cywilizacji.

Rurą na Alaskę
Spotykam się z Markiem Klonowskim na lotnisku we Frankfurcie nad Menem. Osaczeni przez nowoczesność ruchomych chodników, bezzałogowych pociągów, głosów płynących z nieba oraz robotów krzątających się dookoła, z niecierpliwością czekamy aż latająca rura, do której mieliśmy wsiąść, przeniesie nas na Alaskę.
W stolicy Alaski Anchorage zatrzymujemy się u Pietra − przyjaciela, w którego domu urządzamy bazę przygotowawczą. W kilka dni uzupełniamy sprzęt oraz zapasy jedzenia i jesteśmy gotowi do drogi. Kolejna latająca rura i lądujemy na starcie w ciekawej miejscowości Jakutat, do której nie ma żadnej innej drogi dojazdowej poza morzem lub powietrzem. Tam spotykamy, który pomaga nam znaleźć rybaka, co zgodzi się przewieźć nas na drugą stronę zatoki Yakutat . W ten sposób Jeremaya, rdzenny mieszkaniec tych terenów, niezwykłej odwagi człowiek, przenosi nas swoim czółnem z laminatu przez zatokę. Wpływamy do środka jeziora Malaspina. Tu na jednej z moren zostajemy wyrzuceni wraz z całym naszym dobytkiem. I tak zaczyna się nasza wędrówka.

Na lodowcu jak na morzu
Gigantyczny lodowiec Malaspina wygląda przerażająco. Przypomina straszliwie nieuporządkowany plac budowy: obsypany gruzem, żwirowaty, pełen wzniesień i wilczych dołów. Jednak niczym niezrażeni jeszcze tego wieczoru przenosimy na grzbietach nasze graty o 3,5 km: najpierw plecaki, potem sanki. Niezła zaprawa na początek. Pełni optymizmu i cali szczęśliwi rozbijamy nasz pierwszy na trasie obóz.
Przez kolejne trzy dni przekonujemy się, że gigantyczne moreny nie mają końca. Poruszamy się wolno, gdyż cały sprzęt musimy nosić na dwa razy. Nie ma śniegu, więc nie można ciągnąć sanek. Czasami wydaje się nam, że śnieg czeka na nas na następnej przełęczy, do której dojście zajmuje nam wieki. Ale gdy do niej dochodzimy, okazuje się, że żadnego śniegu nie ma. Mijamy tylko wielkie kratery wypełnione wodą. Po raz pierwszy w życiu przekonuję się o tym, iż zmysły kłamią. Teren, który z dala wydaje się płaski, wcale taki nie jest. Lodowiec pofalowany jak morze podczas sztormu i dokuczliwy brak śniegu szybko sprawiają, że po trzech dniach jesteśmy lekko przybici
– Czy ten krajobraz się zmieni? – pełni obaw zadajemy sobie to pytanie.
Aż wreszcie „doczłapujemy” się do miejsca, gdzie daje się już ciągnąć sanie. Teren ciągle górzysty, ale nie trzeba już wszystkiego nosić na dwa razy. Tempo marszu radykalnie wzrasta, a tym samym nasze morale idzie w górę. Niestety, na trasie nie może być zbyt pięknie. Psuje się pogoda. Robi się wprost nie do zniesienia. Co prawda nie jest zimno, natomiast wieje z niezłą siłą i leje jak z cebra.
– Czujemy się nie jak na lodowcu, lecz jak na morzu! – oceniamy zgodnie.
Nasze puchowe śpiwory stają się mokre i ciężkie. Śpimy w totalnej wilgoci i tylko perspektywa lodowca Seward trzyma nas przy nadziei. Wznosimy się powyżej poziomu morza, co daje nam wiarę, że za chwilę będzie lepiej. Boimy się tylko o sprzęt fotograficzny i kamerę, którą Marek oczywiście zabrał ze sobą. Do tego nasz telefon satelitarny zaczyna wariować i robi się nieciekawie. Jednego dnia rozbijamy obóz w totalnej mgle, gdyż widoczność sięga zera i nie daje się iść. Wieje tak mocno, że omal nas nie porywa. W panice okopujemy obóz. To znaczy jeden kopie, a drugi z całym bagażem siedzi w namiocie jako obciążnik.
W następne dni pogoda nie chce się poprawić. Widoczność fatalna, brak horyzontu, wszystko białe poza nami. Decydujemy się iść pod GPS. Wędrówka idzie powoli, ale idzie. Aż tu nagle zrywa się wiaterek. Na razie słaby, ale jak naraz dmuchnie, to nie ma już ratunku. Później dowiemy się, że wiało 160 km/h. W najgorszych koszmarach nie wyobrażaliśmy sobie, że tak może być na Malaspinie. Tymczasem nie możemy znaleźć miejsca na obóz. Błąkamy się w tym sztormie, aż w końcu znajdujemy zasypaną szczelinę, która służy nam za bazę pod prowizoryczny obóz.
– Nie ma co, dostaliśmy prawdziwe baty – przyznajemy wycieńczeni.
Jesteśmy przemarznięci do szpiku kości. Wszystko jest mokre, telefon zwariował do reszty i tylko sprzęt foto, najlepiej zabezpieczony, przetrwał bez szwanku. Miło zjeść ciepły posiłek wspomagany mocną herbatką z imbirem.

W labiryncie szczelin
Po dwóch dniach w namiociku wreszcie wita nas słońce. Radość ogromna, gdyż możemy wysuszyć rzeczy i iść dalej. Na trasie przyciskamy mocno i udaje się nam dotrzeć do przejścia na lodowiec Sewarda. Widoczność tym razem jest super, więc możemy ocenić, co czeka nas na tym przejściu. Przed nami morze szczelin, gdyż Seward spływa wąskim przejściem z dużej wysokości i to na krótkim odcinku. Pęka i tworzy ogromne lodospady. Wiążemy się liną. Losujemy, i w drogę.
Początek jest OK. Tylko za plecami widzimy ogromną chmurę, która sunie bezgłośnie w naszym kierunku, aby w pewnym momencie ogarnąć nas swoją mocą. Znowu nie widzimy nic. Na szczęście GPS wskazuje azymut, a my powoli, 300 metrów na godzinę, kroczymy w niepewności. Widać na 5 metrów. Idziemy więc do momentu, aż się da. Metoda wędrówki jest prosta. Gdy tylko dochodzimy do szczeliny, obchodzimy ją, szukając mostu. Kiedy go znajdujemy, przekraczamy go i nadrabiamy straty. Szczeliny są bardzo gęsto rozsiane. Jedne duże, poprzeczne w kształcie litery V i głębokie na 15 metrów, a inne małe, równoległe, wąskie. Kryją w środku niebieski lód i gdy ktoś do nich wpadnie, na pewno są bardzo niebezpieczne. Całość tworzy szachownicę, poprzecinaną mostkami. Na szczęście teren się poprawia i szczelin coraz mniej. Gdy w końcu wychodzimy bardziej na środek lodowca, tempo wzrasta i wydostajemy się z chmury. Udaje się nam dojść do granicy z Kanadą. Czarne chmury poddały się. Osiadły na noc na Malaspinie. Może zrozumiały, że mają do czynienia z ludźmi szalonymi.

Mount Logan daje moc
Morale mocno nam wzrasta, gdy patrzymy z góry, przez co udało się przejść. To było gigantyczne morze szczelin, które naprawdę robi ogromne wrażenie. Przed nami długie podejście, po którym jak na dłoni ukazuje się nam cały masyw Mount Logan. Jest gigantyczny! Chyba daje nam trochę swojej mocy, bo w ciągu dwóch dni pokonujemy cały lodowiec Sewarda. Na szczęście nie ma już żadnych niemiłych niespodzianek. Pogoda nam wreszcie dopisuje. Idzie się dobrze. Długim podejściem na przełęcz dochodzimy do koryta lodowca Hubard. Stąd prowadzi czyste zbocze bez szczelin. Wykorzystujemy więc nasze sanki i pełną parą z gigantyczną prędkością zjeżdżamy magistralą w dół.
– Ależ frajda! – krzyczymy z radości.
Dochodzimy do East Ridge Mount Logana (około 2000 m n.p.m.). Przed nami po raz kolejny ukazuje się wypiętrzony na prawie 4000 metrów masyw i nasza grań. Czujemy ogromny respekt i adrenalina wzrasta. Postanawiamy zaatakować od lewej strony wypatrzonym zboczem o nachyleniu 50-80 stopni. Pod ścianą zapadam się po pachy w szczelinę brzeżną, której absolutnie nie było widać. Na szczęście plecak mnie klinuje i kończy się na przyspieszonym biciu serca.
Idziemy dalej po dość dobrym śniegu. Momentami pojawia się lód. Około 400 metrów podejścia robimy wyciągami, zakładając stanowiska i wciągając jednocześnie nasze graty. Docieramy do obozu pierwszego, gdzie porządnie okopani zasypiamy radośnie ze świadomością, że rozpoczęliśmy naszą działalność na grani.
Rano wita nas słońce i dźwięki obrywających się lawin. Jesteśmy na 2650 m n.p.m. W górę zostało 3300 metrów, a masyw z tego miejsca robi wrażenie giganta. Pierwszy dzień wita nas kruszyną, czyli skałą, która momentami jest oblodzona lub przywalona śniegiem. Dość stresogenny wspin powoduje, że ruszamy się powoli. Docieramy do obozu drugiego (2850 m n.p.m.). Oswojeni już z ekspozycją poruszamy się dość sprawnie. Praktycznie cały czas idziemy w lotnej, co powoduje, że już trzeciego dnia od początku jesteśmy w obozie trzecim wraz z całym dobytkiem, robiąc trasę na dwa razy. Czwarty dzień jest rekordem: 750 metrów górę. Przechodzimy dwa z czterech najtrudniejszych odcinków grani tzw. KNIFE (200 metrów oraz kilkadziesiąt metrów fatalnego mikstu). Efekt tej mordęgi jest taki, że lądujemy w obozie czwartym (3650 m n.p.m.). Czujemy moc również dzięki pogodzie, która tylko raz delikatnie się załamuje.

Rytm spadających lawin
Do pokonania mamy jeszcze dwa trudne odcinki. Kolejny KNIFE i strome podejście lodową ścianą z elementami mikstu. Ten dzień przebiega w rytmie spadających lawin. Gdzie nie spojrzeć, tam lawina. Ogólnie lekka masakra. Po kilku dniach słońca wielkie seraki, nawisy i inne formy śnieżne zaczynają się obrywać, ciągnąc za sobą tony śniegu.
Marek tego dnia wpada w szczelinę. Na szczęście ma sporo luzu na linie. Ale gdyby poleciał dalej, mogłoby to się źle skończyć. Na szczęście podtrzymuje go „dziaba” go podtrzymała i szybko wraca na powierzchnię. Zwiększamy czujność. Docieramy na wysokość 4160 m n.p.m. Przeszliśmy KNIFA i lodową ścianę, co nie było łatwe. Odciążamy psychikę, wpinając się w jakieś stare, pozostawione przez poprzednie ekipy, poręczówki, najprawdopodobniej sprzed trzech lat. Jedno i tak jest pewne: żaden z nas nie może odpaść. Poręcze są tylko dla wsparcia psychicznego. Ich stan jest bowiem wątpliwy.
Kolejny dzień to mozolne podejścia o nachyleniu 40-50 stopni w kopnym śniegu przypominającym cukier puder. Robimy te zbocza wyciągami, kopiąc stanowiska i na palanietkach wciągamy bagaż. Dochodzimy do 4500 m n.p.m., gdzie zaczynają się tworzyć gigantyczne seraki. Niełatwo domyślić się, którędy należy iść. Idąc wprost między nimi, po przejściu 150 metrów w gorę, okazuje się, że jesteśmy przy krawędzi gigantycznych szczelin. Dotarliśmy w ślepy zaułek. Konieczny odwrót. Tymczasem słońce zachodzi za górę i nagle robi się całkiem mroźno. Palce u nóg dają konkretne sygnały. Wspinaczkę musimy odłożyć o jeden dzień. Rano szukamy wyjścia z sytuacji,
– Może to jest właśnie powód tego, że od dwóch lat nikomu nie udało się wejść east ridge – zastanawiamy się głośno.
Ale po jakimś czasie znajdujemy magistralkę, która przeprowadza nas przez las gigantycznych seraków. Jesteśmy na 5200 metrów, tym samym osiągając pułap plateau szczytowego. Nie możemy uwierzyć, jak wielkie jest plateau Logana. Towarzyszy nam poczucie, jakbyśmy byli na jakiejś śnieżnej pustyni, a nie na wysokości powyżej 5000 metrów. Jedynie rozrzedzone powietrze i mróz przypominają nam o wysokim poziomie.

Ciała wyją z bólu
Widzimy wschodni wierzchołek Logana. Zdaje się być bardzo blisko, ale naszym celem jest wierzchołek główny. W planach mamy przeskoczenie przez grań wschodniego i dostanie się do base camp głównego wierzchołka. Droga tam jeszcze daleka.
– Pogoda się nie utrzymała – notuję w pamiętniku 29 maja.
Całą noc wieje, zasypuje nas do cna. Temperatura spada radykalnie. Dwie godziny zajmuje nam przyrządzenie śniadania, potem kolejne półtora zwinięcie obozu. Wieje tak, że po przejściu 1,5 kilometra decydujemy się kopać fortecę. Nogi odpadają z bólu, ręce przemarznięte.
– Zimno jest bardzo bolesne – powiedział mi kiedyś Dawid Kaszlikowski.
Kolejny dzień i noc spędzamy w namiocie. Chcemy iść, bo jedzenie się kończy, ale nie da się. Zostało nam po sześć posiłków, a do pontonu, gdzie jest jedzenie zostało nam jakieś… 90 kilometrów.
Do ataku szczytowego mamy 3,5 kilometrów i 850 metrów w górę. Niemało. Po dwóch dniach ciśnienie nam podskakuje i postanawiamy ruszać mimo fatalnych warunków. Już w trakcie zwijania obozu mamy dość, ale żaden nie chce się do tego przyznać. Idziemy powoli w stronę grani, której i tak nie widać, a ciała wyją z bólu. Robimy po 20 metrów i upadek. Chwilami widoczność zerowa. Jednym słowem masakra.
Dochodzimy jednak na grań, gdzie warunki są jeszcze gorsze. Po krótkiej dyskusji decydujemy się ruszać na drugą stronę zbocza. W totalnej chmurze nie widzimy jednak, jak strome jest to zbocze i po przejściu 100 metrów okazuje się, że robi się nieciekawie. Ratując skórę, kopiemy norę śnieżną. Po kilku godzinach kopania siedzimy jak trusie w cichej śnieżnej willi. Rano mamy wreszcie widoczność. Okazuje się, że 20 metrów dzieliło nas od urwiska, na którym wisiały seraki, a w dole widać wielkie szczeliny. Nie było szans, żebyśmy tamtędy wczoraj przeszli.

Marek spadł do szczeliny
Ruszamy w dół. Marek schodzi pierwszy, znikając za zboczem. Idę jego śladami, które w perspektywie nagle się kończą. Nie widzę go, choć powinien być 50 metrów dalej. Zrzucam plecak i biegnę w stronę urywających się śladów. Widzę dziurę. Zwalniam korku 1,5 metra od szczeliny, w którą zapewne wpadł. Krzyczę z całych sił, ale odpowiedzi nie ma.
– Może tylko stracił przytomność – nie dopuszczam do głowy tych najczarniejszych myśli.
Czołgam się czujnie do krawędzi i wtedy dopiero słyszę dźwięki. Okazuje się, że Marek wspina się w górę po lodowej ścianie. Adrenalina sprawiła, że szybko się wydostał. Nic też mu się nie stało, a poleciał około 10 metrów w dół. Szczęście nam sprzyja. Do wieczora idziemy w milczeniu i zbliżamy się na odległość 2 kilometrów do szczytu.
Ale pogoda znowu daje nam popalić i kolejne dwie noce spędzamy w norze śnieżnej. Dzwonimy po informacje meteorologiczne.
– Dwa, trzy dni i będzie lepiej – mówi nam pracownik parku Kuluane.
Czekamy w tej norze, choć temperatura spada do minus 36 stopni. Trzeciego dnia trochę się poprawia, choć o pogodowym komforcie nie ma mowy. Mimo to decydujemy się zaatakować.
Początek jest straszny. Przeraźliwy ból kończyn nie pozwala nam iść. Straciliśmy czucie w nogach i rękach. W tym stanie za długo nie wytrzymamy, najwyżej kilka godzin. Dochodzimy pod zbocze. Do szczytu jest 200 metrów podejścia w lodzie o nachyleniu 50 stopni. W tym momencie jakoś czuję się wyjątkowo mocny. Zapominam o bólu. Podchodzę po dwadzieścia ruchów do przodu, Marek chwilę za mną. I tym sposobem wchodzimy.
Siadam na grani szczytowej. Przechodzą mnie dreszcze. Płaczę jak dziecko, szaleję ze szczęścia. Marek dociera chwilę później. Zostawiam mu ostatnie dwa metry przed szczytem Mount Logana (5950 m n.p.m.). Należy mu się, bo to on ciągnął mnie na tę górę już rok wcześniej. W takim momencie nie czujemy zimna, nie przeszkadza nam wiatr. Ale nie siedzimy na wierzchołku zbyt długo. Mamy świadomość, że jesteśmy przemarznięci.
Zejście idzie szybko. Na dole spostrzegamy w oddali dwie osoby. To pierwsi ludzie po 23 dniach wędrówki. Dochodzimy do nich. Chcą atakować szczyt mimo późnej pory. Życzymy im powodzenia, a sami wracamy do naszej nory, pełni energii i radości. Noc spokojna, a rano wita nas piękna pogoda. Ruszamy w drogę. Nasz cel to zejście drogą King Trench. To w miarę łatwe przedsięwzięcie, choć momentami również obfituje w szczeliny.

Olgwield brzmi groźnie
Przed nami lodowiec Oglwield. Boimy się go, bo według map i z opowieści pilotów wiemy, że jest to jeden olbrzymi lodospad. Tymczasem wchodzimy na niego w chmurach. Po raz kolejny znajdujemy się w sytuacji, gdzie w bardzo trudnym terenie mamy zero widoczności. GPS ratuje nam skórę. Czujnie metr po metrze idziemy jak na szpilkach.
– Trzeba się trzymać lewego brzegu – ostrzegamy się wzajemnie.
Szczęśliwie udaje się zejść na sam dół, prawie 700 metrów w pionie. Pokonujemy szczelinowy labirynt i lądujemy na miarę płaskiej części Oglwielda. Tutaj śnieg jest tak kopny, że nawet w rakietach zapadamy się po pas. Pod koniec dnia myślimy, że już po kłopocie. Jeszcze około 60 kilometrów i będziemy na Hubbard Landing, gdzie czeka na nas ponton i zapasy jedzenia. Liczymy, że za trzy dni będziemy na miejscu.
Poranny spacer po zamarzniętym śniegu jest całkiem przyjemny. Ale im słońce wyżej, tym spacer okazuje się trudniejszy. Jeszcze gorzej jest na lodowcu Logana. Śniegu coraz mniej, staje się coraz bardziej wyboisty i nie daje się ciągnąć sanek. Wyrzucamy cały nasz sprzęt: linę, śruby, raki, czekany, sanki. Wszystko, co się da, żeby tylko było lżej.
Jedzenia mamy tylko na jeden dzień. Za nami 22 kilometry. To naprawdę świetny wynik. Ale przed nami wielka przestrzeń, gdzie śnieg znika całkowicie, a lodowiec zmienia się w wielki plac budowy. Bez jedzenia nie zrobimy nawet jednego kilometra.
– Jesteśmy wykończeni, odwodnieni i psychicznie zmasakrowani – oceniamy naszą sytuację.
Szukamy pomocy. Podajemy pozycję GPS mojej żonie. Ona z kolei przesyła maila do naszego znajomego Paula, do którego mieliśmy przesłać informację o naszej sytuacji. Dwie godziny później widzimy, jak leci swoim malutkim Supercabem Bushem. Okazuje się, że przyleciał zrzucić nam trochę jedzenia. No cóż, Paul nie wie, że ja nie jem mięsa i tym sposobem Marek ma posiłki na trzy dni. Po takim właśnie czasie docieramy do Hubards Landing i naszego pontonu, gdzie czeka nas prawdziwa uczta. Ponton jest „cały i zdrowy”. Niedźwiedzie na szczęście go oszczędziły. Rozpalamy wielkie ognisko, które tak naprawdę jest oficjalnym zakończeniem trawersu Mount Logana. Przeszliśmy 230 kilometrów

Walka o życie
Na drugi dzień płytkimi kanałami i strumieniami spływamy w stronę rzeki Chitina. Nurt okazuje się niezwykle szybki, a woda ma około zera stopni Celsjusza. Pięć minut w takiej wozie powoduje hipotermię, więc nie chcemy mieć wywrotki. Na wszelki wypadek kamerę i sprzęt fotograficzny składamy w worze żeglarskim, który przywiązujemy do pontonu. Udaje się nam zapanować nad łodzią, bo obaj mamy spore doświadczenie żeglarskie. Jednak rzeka to nie to samo co strumień czy kanał. Nagle widzimy, jak na ostrym zakręcie tworzą się wielkie katarakty. Część podobnych omijaliśmy już po drodze, jednak tu istnieje ryzyko, że nas na nie wyrzuci.
Staramy się trzymać cały czas lewego brzegu, prędkość w tym miejscu sięga 18 km/h. Nie udaje się nam zareagować. Ponton wyrzuca nas na kataraktę. Od razu idę pod wodę, nie wierząc w to, co się dzieje. Panicznie walczymy o życie. Tracę kontakt z pontonem, Myślę, że to już koniec.
O dziwo jednak, nie czuję strachu. Widać organizm przyzwyczaił się już do adrenaliny. Nurt rwie jak wściekły, na chwilę wyrzuca mnie na powierzchnię. Biorę oddech. Ponton jest blisko mnie. Dotykam go, ale nie udaje mi się złapać ratunkowego relingu. Przez ułamek sekundy widzę czerwony kontur Marka. Z powrotem idę pod wodę. Skorupy i puchowe łachy ciągną wściekle w dół. Po chwili znowu trafiam na powierzchnię. Tym razem udaje się nam złapać ponton. Ale kolejna fala znów go obraca i ponownie znajduję się pod nim. Na szczęście udaje mi wynurzyć. Ponton jest na właściwej stronie i błyskawicznie się na niego wdrapuję. Pomagam Markowi, który ratuje jeszcze jedno wiosło i wchodzi do środka.
– Żyjemy! Ale numer, żyjemy! – krzyczymy tak głośno jak tylko się da.
Totalnie zmasakrowani dobijamy do brzegu, gdzie rozpalamy ogień. Suszymy się kilka godzin, aż nagle widzimy samolot. Paul lata po okolicy i przyleciał zobaczyć, gdzie jesteśmy. Ląduje na kamienistej powierzchni tylko dzięki wielkim gumowym kołom. Opowiadamy, co się stało. Przed nami tylko 50 kilometrów spływu. Paul obiecuje na wieczór dobrą kolację.

Paul wspinał się z Kukuczką
Z jednym wiosłem znowu wbijamy się w nurt. Rzeka jest już spokojniejsza. Pod wieczór jesteśmy w UTO . UTO to totalnie dzikie miejsce z dala od cywilizacji, do którego przylatuje czasem Jim Carrey i inni sławni aktorzy. Za 8000 dolarów można tutaj spędzić tydzień. Ale właściciel Paul Klaus przyjmuje nas jak swoich przyjaciół. Spodobała mu się nasza wyprawa. A że sam wspinał się w wysokich górach, między innymi z Jerzym Kukuczką, ma dla nas respekt.
Zabieramy się z nim do Chitiny, a stamtąd stopem jedziemy do Ankorage, skąd następnego dnia mamy samolot do Frankfurtu. Koniec okazuje się bardzo szybki. Frankfurt International Airport ogarnia nas swoim chaosem.
Zrobiliśmy coś, czego jeszcze nikomu się nie udało: trawers Mount Logana bez użycia samolotu. 230 kilometrów pieszo przez sześć gigantycznych lodowców. Do tego trawers największej góry na ziemi oraz pierwsze polskie wejście na główny wierzchołek Mount Logana. I pierwsze od bodaj trzech lat wejście East Ridge i spływ rzeką do pierwszej cywilizacji Ultima Thule Lodge. Warto było, choć odmrożone palce u nóg po utracie paznokci długo będą się regenerować. Sami nie możemy w to uwierzyć. Wielka jest moc i wytrzymałość człowieka.

1 komentarz: