niedziela, 30 stycznia 2011

JUSTICE FOR ALL NANGA PARBAT WINTER EXPEDITION 2011







Pierwsze piętro, za oknem beczy generator, wszystko zamknięte co by nie wdychać spalin ale głos z głośnika jakiegoś przydrożnego meczetu przeciska się przez dziury zagłuszając nawet generator. Wcześniej obserwując ulice z dachu naszego 5cio piętrowego hotelu zastanawiałem się jak wygląda praca ludzi zajmujących się elektryczną siecią dystrybucyjną… chyba po prostu zostały przyjęte standardy, że jak energia jest choć przez połowę dnia to wszystko ok.
Jest sobotni wieczór, o 4 rano mamy samolot do domu. Jak my w ogóle się tu znaleźliśmy?

Przygotowania miały bardzo ciekawy przebieg jak na zimową wyprawę na ośmiotysięcznik. Dzięki Bartkowi byliśmy w posiadaniu biletów od października, ale oprócz tego nie było nic z wyjątkiem mieszanych chęci. Agencję znaleźliśmy w Internecie… wygrała ta która najczęściej odpowiadała na maile. Ali z Adventure Pakistan ogarniał dla nas pozwolenie na wspinaczkę. Zimowa opłata za wspinaczkę odpowiada 5% opłaty letniej, ten mały szczegół był też jednym z powodów dlaczego jesteśmy tu w zimę. Drugi nie mniej istotny powód jest taki że w bazie pod Nangą jest pusto ! Opuszczone są także wioski powyżej wioski Syr (2800 m ). Enyłej do samego końca nie wiedzieliśmy czy dostaniemy oficjalne pozwolenie z Ministerstwa Turystyki Pakistanu na wspinaczkę a był to dokument wymagany w Ambasadzie Pakistanu w Warszawie w celu wydania wiz.
Dostajemy pozwolenie, faxujemy do Ambasady, Czapa odbiera paszporty i dobę później spotykamy się w motelu One przy lotnisku w Frankfurcie. Jest wieczór 31 stycznia. Dwa winiacze w motelu, sztuczne ognie na moście, gubimy się na imprezie na sqocie (w opuszczonej fabryce czy jakoś tak ). Bolesna pobudka, odprawa, nadbagaż, Abu Dabi przesiadka, Islamabad 4ta rano, Regent Hotel !

2 dni ogarniamy się w Rawalpindi, poznajemy Aliego, odprawa w Pakistan Alpine Club, zakupy żarcia, ruszamy! Na wyjeździe z miasta, dosłownie łamie się ośka, na której przednie koło zostaje tylko dzięki szczękom hamulca. Parę godzin później jest nowa część i ruszamy busikiem po słynnej Karakorum Highway do odległego jedynie 400 km dalej Chilas. Jazda trwa całą noc. W Chilas spotykamy się z Mateenem który ma pomóc nam dotrzeć na szlak oraz ogarnąć 3 porterów. Unikamy też wymaganego przez Ministerstwo Turystyki oficera łącznikowego, sprawa zastawu za ewentualne użycie helikoptera (jedyne 6500 euro) też pozostaje nie wyjaśniona. Mimo to brniemy do przodu, Nanga nas wzywa...


Wioska Syr leży na wysokości 2800 m. Byłem bardzo zaskoczony, że tak odległe góry mogą być zamieszkane. Małe domki z poukładanych kamieni, brudne dzieci biegające wokół, pochowane kobiety i potężne góry wokół. Dotarliśmy tu pierwszego dnia treku. Poranna przejażdżka Toyotą BJ40 na krawędzi przepaści dostarczyła dużo adrenaliny. Start z wioski Demaroy (1800 m ) dał nam do zrozumienia że teraz czas na wysiłek. Strome podejście do wioski Syr z ciężkimi plecakami (z powodów budżetowych chcieliśmy się zmieścić w 3 porterach gdzie każdy bierze po 25 kg ) dało nam ostro w kość. Czapa z niedoleczonym po wypadku samochodowym kolanie...

Nad miejscowością Syr są jeszcze dwie wioski, ale żadna z nich nie zamieszkana w zimę. Porterzy pomogli nam do ostatniej wioski – Kilgirit (3800 m np.m.) gdzie zostaliśmy już sami wraz z Nangą. Zamieszkaliśmy na dwie noce w chatce z kamienia przeznaczając dzień na transport sprzętu, żarcia i benzyny dalej w górę. Później przenieśliśmy się sami w górę gdzie rozbiliśmy naszego Bilbera jako namiot przedbazowy. Dalej mijamy bazę obozów letnich gdzie zostawiamy namiot jedynkę i parę pierdół… dalej rozbiliśmy się tuż przed lodowcem i ścianą Nangi. W nocy zimno, spokojnie spada do minus 30. W dzień też nie za ciepło. Słońca niewiele, wstaje o 7 zachodzi o 17 jednak pod samą ścianą jedynie dwie godziny można się grzać w słońcu, jeśli bezchmurno, bo zachodzi szybko za góry.


Najcięższą częścią dotarcia do jedynki było chyba przebrnięcie przez moreny. Kamole pokryte warstwą śniegu stają się ciekawą zagadką. Później jest lekko poszczeliniony lodowiec, paro metrowy stromy odcinek gdzie czekany trzeba złapać i dalej to już tylko człapanie w górę w rakach. Nocujemy jakieś 400 metrów w pionie od początku kuluaru na drodze Kinshohfera.

Następnego dnia w jedynce zdecydowaliśmy o odwrocie… powodów było kilka… zimno i nasza miękkość to podstawowe a dalej, oblodzony kuluar, brak poręczówek, zimno, zimno, wizja potrójnego transportu stuffu do jedynki itp. Krótko mówiąc – walimy na dół. Kolejnego dnia wróciliśmy do opuszczonej wioski Kilgirit zostawiając zapasy żarcia ukryte w naszej przedbazie. W sumie jakieś 10 dni tylko spędziliśmy witając się z Nangą co rano (jeśli była widoczna). Góra jest prześliczna, ma bardzo ciekawe partie szczytowe, wyrastający niczym garb na grzbiecie wielbłąda. Generalnie droga nie wygląda trudno, ale widać że na górze do bardzo istotnego parametru zimna dochodzi jeszcze wiatr sprawiając że wspinaczka w wiele nawet słonecznych dni jest niemożliwa. Należałoby zaopatrzyć wysoki obóz w zapasy i tam trwać… czekać na ocieplenie lub brak wiatru...


Odwrót pozostawiał przed długi czas pewien niewyjaśniony niesmak. Pytania czy aby na pewno dobrze robimy męczyły nas dniami i wieczorami. Dlaczego tak szybko i bez walki? Przecież nawet porządnie w dupę nie dostaliśmy! Marźliśmy to prawda, ale nie było momentu że modliliśmy się o życie – a po to tu podświadomie lub świadomie przyjechaliśmy pewnie… i walczyć !
No ale tak czy siak wracamy … stwierdziliśmy że nie mamy szans na szczyt. Dodatkowo Joasia niedługo rodzi. Ja też od razu się zgodziłem na odwrót, właściwie czekałem tylko kiedy Czapa przytaknie.

No nic. Wraz z odwrotem zaczęły się soczyste opady śniegu. To nas na chwilę utwierdziło w słuszności decyzji. W jedną noc spadło co najmniej pół metra śniegu. Jednak w dół… Zejście przez ośnieżone już teraz Syr dało nam trochę pozytywnej energii. Dzieciaki powtarzające „Miłość, przyjaźń, muzyka” po polsku przekazują nam radość. Szlak pokonywany do góry okazał się zupełnie inny. Przykryty lodem i śniegiem czasem bywał bardzo niebezpieczny. Na dole znajdujemy odpowiedź na pytanie czy dobrze robimy wracając... Wracamy tu za rok ! Z większą drużyną, z poręczówkami, z wygodną bazą. I z tą wizją poruszamy się radośnie, dalej w dół. W wiosce Demaroy zapowiadamy się za rok, ustalamy wynagrodzenie dla porterów (5000 rupi za transpot 25 kg ponad 2500 m w górę), poznajemy lokalnych ludzi pamiętających Zawadę. Wracamy tu za rok, bez żadnych pośredników i z prostymi europejskimi darami dla lokalesów, może buty, albo chociaż skarpety… a może i panele słoneczne i radyjka dla Syr które bez elektryczności żyje (jak się uda sponsora na to znaleźć to czemu nie ).


Powrotna Karakorum Highway pakistańskimi liniami autobusowymi Netko Bus przebiega bez zakłóceń bólu tyłka od siedzenia (około 15 h ). W Rawalpindi zamieniamy się w Troli (tzw: trolimy się), jednego dnia wynajmujemy dwa motocykle Hondy(1000 rupi za dobe za sztukę) i śmigamy totalnie się wtapiając i odnajdując się w ulicznym haosie,(dla europejczyka), ale ruchem tutaj kierują także zasady – podstawowa to nie jedź za szybko ani za wolno, poruszaj się niczym cząsteczki wody w rzece i jesteś bezpieczny. Krótko mówiąc wspaniała zabawa.
Pozdrowienia z Rawalpindi – Koniec.

Info praktyczne:
115 rupi – 1 euro (można przyjąć 100rupi = 1euro)
Netko bus Rawalpindi (w skrócie Pindi do Chilas ) – 15 000 rupii. Autobus jest co najmniej 3 razy dziennie.
Jazda taksówką (10 – 20 min ) – 100 rupi
Bułka na ulicy w stylu hoddog ale 100 razy lepsza – 50 rupi
Alkohol do kupienia jedynie w P.J. Hotel w Rawalpindi – tylko dla nie muzułmanina. Bankomaty Visa w dzielnicy Saddar na południu Rawalpindi.
Wynajem motocykla na dobę – 1000 rupii
Pokój w hotelu (double ) za dobę – 2000 rupii
Mimo że angielski jest językiem urzędowym to szału nie ma, wiele ludzi nie mówi po angielsku.
Islamabad - dużo kontroli na ulicach i porządek, drogi przecinają się pod kątem prostym. Ciekawsze jest Rawalpindi, które dorównuje rozmiarem obecnej stolicy. Miasteczko tętni życiem.
Mimo bliskości Kaszmiru oraz dalej na północ doliny Swat i Afganistanu nie dostrzegliśmy żadnych złych wibracji skierowanych w naszą stronę.
Bardzo chciałem się przekonać czy to prawda, że łatwo złapać biegunkę, więc pierwszego dnia zacząłem jeść na ulicy. Długo szło dobrze, ale trafiłem na coś z czym nie dałem rady i 2 dni wycięło. Należy więc uważać na to co się je, a także pije bo wyobraźcie sobie już po lądowaniu i pierwszych obserwacjach. Co żyje w rurach które doprowadzają wodę?